sobota, 3 stycznia 2009

Partia kobiet

Całkiem przypadkiem w czasie przegrywania Orła czy reszty (kiedyś w końcu będę musiała to oglądnąć...) trafiłam na wywiad jakiegoś TVN-owskiego redaktora z Manuelą Gretkowską. Rozmowa dotyczyła (przynajmniej w tej części, którą dane mi było oglądać) zapłodnienia in vitro, a głównie faktu, że w tej kwestii zdanie wyrażają katoliccy księża. Tzn, że wyrażają to jeszcze nic niepokojącego, ale fakt, że prawodawcy to zdanie biorą na poważnie pod uwagę jest już niepokojące i to bardzo. Niepokoi to a nawet oburza Gretkowską. Tym jednak, co zwróciło moją uwagę był (poza prowadzącym - przerywającym co kilka sekund, atakującym i nieuprzejmym, ale to już chyba taki telewizyjny standard oznaczający profesjonalna i zaangażowane dziennikarstwo) straszliwie manipulatorski zabieg ukazania polskich posłanek w wyjątkowo idiotycznych okolicznościach (pozbawiona grawitacji Senyszyn, wstawiona Kruk... podarowali jedynie uwiedzonej i porzuconej Sawickiej). Po takim migawkowym zlepku zapytano Gretkowską czy naprawdę kobiety są tak niezbędne w polityce i czy jak już w niej są realizują szczytne cele. Paskudne to bylo, choć Gretkowska wybrnęła z tego ładnie mówiąc, że taki sam materiał można przygotować o mężczyznach. Smutne jest to, że jak się już zaprasza przedstawicielkę Partii Kobiet do telewizji, to nie traktuje się jej poważnie i stawia wobec takiej (w sumie) prowokacji - bo żartem tego nie nazwę.

Dla Gretkowskiej był to medialnie dobry dzień - pojawiła się też w głównym wydaniu faktów przy okazji dyskusji o dłuższych urlopach macierzyńskich.

Z radosnych wiadomości z terenu: dotychczasowe wsie Bobowa i Krynki (pierwsza na obrzeżach Beskidu Niskiego, druga w sercu Podlasia), miejscowości które bardzo lubię i miło wspominam zostały miastami. Mam nadzieję, że na dobre im to wyjdzie. A sobie życzę w 2009 roku odwiedzin w obu miastach.

piątek, 2 stycznia 2009

Koń Trojański

Na osłodę opisanych wcześniej poświatecznych zakupów wybrałam się w podupadłym (dosłownie) centrum handlowym do cinema. Stanęłam przed trudnym wyborem "Zawodowcy" czy "Ile waży koń trojański?". Uczucia patriotyczne wzięły górę i wybrałam polską produkcję w czym nie mały udział miała dobrze mi się kojarząca osoba reżysera (bo generalnie polskie kino omijam wielkim łukiem).
Film nie jest brawurową komedią, do jakich przyzwyczaił Machulski. Jest stonowany i nawet subtelny. Milo było zobaczyć, a raczej przypomnieć sobie, rok 1987. Zawsze z siostrą dziękowałyśmy Panu w niebiesiech za to, że lata naszej młodości nie przypadły na lata osiemdziesiąte - na przepalone trwałe, poduszki we wszelkiej odzieży dotyczącej górnej części ciała, zwężanych do dołu spodniach-marchewach i tej całej mizerii estetyczno-odzieżowej. Szalenie pociesznie było zobaczyć całość na ekranie. Wprawdzie na forach widzowie prześcigają się w demaskacji PRL-owych nieścisłości. A to płytki łazienkowe nie z epoki, a to maluch na współczesnych, białych rejestracjach. Ignoruję takie przypadki - wierzę w licentia poetica, takie detale absolutnie mnie nie absorbują. Wydaję mi się za to, że w filmie miała miejsce gra intertekstualna (a wiec jest to dzieło niechybnie postmodernistyczne). Córka pyta bohatera ile wazy koń trojański, a ten odpowiada pytaniem "pusty czy załadowany?". Pięknie mi się to odniosło do Świętego Grala Monty Pythona. Karzeł strzegący mostu pyta rycerza "ile leci jaskółka z Afryki do Europy" a rycerz odpowiada "z obciążeniem czy bez?" (uwielbiam tę scenę). Zatem nie dość, że Machulski popełnił dzieło postmodernistyczne to jeszcze na dodatek jest ono sentymentalne - ach ten końcowy PRL - jak z serialu "Labirynt" na którym się wychowywałam.
Jeśli chodzi o "kreacje aktorskie" to z prawdziwą przyjemnością oglądałam cudowną Danutę Szaflarską. Jest kwintesencją wspaniałej, mądrej, doświadczonej, dowcipnej i ciepłej staruszki. Od takich aktorów ekran jaśnieje a serce roście.

shopping

To miał być dzień-dla-mnie. Dłuugie spanie, potem wycieczka do pustego (jak planowałam) centrum handlowego, obkupienie się za bony, którymi międzynarodowa korporacja obdarowuje nas przed świętami oraz wizyta w multipleksie. Ludzi było dosyć sporo (jak na zapomniane centrum handlowe, z zapadającą się podłogą). Zakupy jak zawsze, kiedy je już robię - dramatyczny dylemat: czy kupić jedna porządną rzecz czy w jej cenie dwie mniej porządne. Obserwuje na swoim przykładzie szał zakupowy - cale szczęście ze na zakupy idę maksymalnie trzy razy w roku. Szal przejawia się kompulsywnymi pragnieniami posiadania ładnych rzeczy - jak na przykład kozaki na wielkim obcasie z cholewka pod samo kolano. Na obcasie nie umiem chodzić, tak wysokich kozaków nie miałabym do czego nosić. Gdybym nawet chciała w nich chodzić do pracy musiałabym dwa razy dziennie pokonywać 20-minutowa drogę przez osiedlowe ostępy chodnikiem po którym ciężko przejechać na rowerze. Wtedy właśnie rozpoczyna się skomplikowany proces psychiczno-intelektualny w czasie którego snuje różne możliwe scenariusze umożliwiające mi wykorzystanie w real life tychże pięknych kozaków - oto dojeżdżam do pracy tramwajem (zajmuje to ok 7 minut dłużej niż pieszo), kupuje do nich odpowiednie spodnie, a może nawet spódnice (!!). Na szczęście czasami potrafię się z tej supermarketowej, wielosklepowej, tozsamosciotworczej pułapki uwolnić. Dziś takim zwycięstwem był zakup 3 swetrów :)