sobota, 17 września 2011

powakacyjnie

Część wakacji minęła względnie spokojnie i stacjonarnie pod znakiem rekrutacji na filmoznawstwo oraz panicznego pisania zaległych tekstów. Nie wiem czemu, ale moje teksty zawsze są zaległe, jak bym sobie nie obiecywała, że tym razem zbiorę się wcześniej i skończę w terminie (ba! czasami obiecuję sobie skończyć przed deadlinem) zawsze kończy się tak samo - na błagalnych mailach o cierpliwość i jeszcze 3 dni. Jakie macie na to sposoby? Najgorsze jest to, że kiedyś tak nie miałam - ale już nie pamiętam, co robiłam, żeby terminowo kończyć pisanie...To musiało być dawno.

Druga część wakacji miała charakter nomadyczny. Z dwoma wyczynowymi koleżankami przemierzyłam część Francji (zamki nad Loarą, Bretania i ociupinka Nromandii) na rowerach. Turystyka rowerowa przewyższa moim zdaniem wszystkie inne. Daje o wiele większe możliwości poznania terenu niż samochód i to na wszystkich poziomach od zabytków, przez ludzi (o ile zna się język) po takie zwykłe włóczenie się po lokalnych zakątkach. Jednocześnie jest bardziej dynamiczna niż wędrowanie piesze, łatwiej i więcej można zobaczyć, nie tracąc jednak kontaktu z "terenem". Wszystkie dotychczasowe rowerowe eskapady taki miały właśnie swobodny i nastawiony na "bycie tam" charakter. Tym razem jednak chyba rozminęłam się z resztą drużyny w oczekiwaniach - a może to kwestia mojej niewyczynowości. W każdym razie bardziej niż celebracja miejsca odbywała się celebracja liczby przejechanych kilometrów i ważne było by jechać dużo. No ale trzeba powiedzieć, że dzięki temu udało się nam pokonać trasę, którą zwieńczyła wizyta w Mont St. Michel - miejscu, które zrobiło na mnie kolosalne wrażenie.




Mont St. Michel jest miejscem niezwykłym przez swoje położenie, architektoniczny rozmach i aranżację, która w znakomity sposób wydobywa dawne funkcje klasztornych sal, ich klimat, akustykę. Przy niemal totalnym skomercjalizowaniu tego miejsca, jednak broni się ono niezwykle działając na wyobraźnię i emocje. Miejsce to jest szczególnie ciekawe także dlatego, że jest dowodem na prawdziwość tezy o symulakarach Baudrillarda :) Zwiedzając opactwo trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ono "jak z filmu". Nieustannie miałam poczucie funkcjonowania w przestrzeni gdzieś między Imieniem róży a Władcą pierścieni - z resztą właśnie na Mont St. Michel mieli opierać się scenografowie Powrotu króla generując Minas Tirith. Niemal cały zakres referencji uruchamiany przez to miejsce ma charakter wirtualny, odnosi się do tekstów kultury, do doświadczeń czytelniczych i filmowych. No i te pływy!

I na podsumowanie najważniejsza nauka, jaką wyniosłam z tej podróży: nie latajcie samolotem z rowerem! Poziom stresu, wysiłku logistycznego i fizycznego, jakie trzeba w to włożyć jest zbyt wielki.