taktyl
poniedziałek, 21 października 2013
Sky is the limit
Nie wiem jak i dlaczego, ale podróż samolotem niezwykle stymuluje moje moce intelektualne. Mogę tydzień spędzić na plaży z kilkoma super książkami pod pachą i zaczytywać się przy akompaniamencie fal, ale i tak polkę-galopkę w mózgu mam w samolocie. Muszę mieć tylko cos pod ręką, żeby to wszystko zapisywać.
Niezwykle drogie miejsce twórczej pracy. Przydałby się status frequent flyera albo cos w ten deseń - jestem pewna, że książka byłaby już w drodze, a rozliczne artykuły w topowych journalach:) Nie wiem tylko z czego to wynika - różnicy ciśnień, niedotlenienia? A może to widoki? Kiedy sky is the limit trzeba działać adekwatnie?
środa, 2 października 2013
Domy kultury i "prawdziwa" kultura
13 września miałam przyjemność gościć w Katowicach na Kongresie Menadżerów Kultury. Na zaproszenie organizatorów prezentowałam tam raport Nomadzi, spacerowicze i łowcy okazji (dostępny w sieci tutaj), który jest owocem projektu badawczego Kultura miejska – węzły i przepływy, który w 2012 roku realizowałyśmy wraz z dr Anną Nacher. Warunki zaproponowane przez organizatorów były doprawdy komfortowe - rzadko kiedy daje się prelegentom do dyspozycji aż 50 minut.
Bardzo cieszę się z tego spotkania, bowiem tym razem na sali nie siedzieli inni badacze, ale praktycy, ludzie zarządzający domami i instytucjami kultury, najczęściej w niewielkich miejscowościach. Dlatego też ciekawa byłam dyskusji i pytań po prezentacji. Praktyka wymusza zupełnie odmienna perspektywę i oczekiwania wobec raportów takich jak nasz - pytania o bezpośrednią aplikowalność, przekładalność wyników.
Jakkolwiek udział w Kongresie był bardzo miłym doświadczeniem nie pozbawione było ono także cierpkiego wątku. Na sali zasiadali, jak wspominałam, przede wszystkim reprezentanci domów kultury, którzy - z pomocą części prelegentów - konsekwentnie zawłaszczali kategorię "kultury". Oto działania kulturowe/kulturotwórcze to te, które animowane są przez instytucje kultury. Ci, którzy działają poza tym oficjalnym obiegiem są kultury pozbawieni, a ich działalność jest dosyć dotkliwie trywializowana. Działaniem kulturowym będzie udział w koncercie (oczywiście jazzowym), ale nie zorganizowanie koncertu w knajpie, ogródku czy piwnicy. A to wszystko przy akompaniamencie narzekań na upadek kultury - bo ludzie nie zgłaszają się już po nią do domów kultury. Wydaje się, ze nie ma dla kogo pracować, organizować, bo ludzie kultury już nie potrzebują
Wydaje się, że domy kultury dosięgła fala, który podmyła sensowność instytucji tradycyjnej poczty: nie ma już takiego jak kiedyś zapotrzebowania na usługi, jakich te instytucje dostarczają, ponieważ zmienił się zupełnie krajobraz kulturowy w jakim funkcjonują. Na poczcie nie mam po co bywać, najwyżej odbieram awiza dotyczące korespondencji urzędowej (choć kocham poczty w małych miejscowościach - podobnie jak w kioskach Ruchu jest tam wszystko). Wydaje się, że dla domów kultury, szczególnie w małych miejscowościach jest szansa. Widziałabym ja właśnie we włączaniu się w działania pozaoficjalne, wspieraniu aktywności, które tradycyjnie nie są definiowane jako kulturowe na tyle by odstąpić im przestrzeń (czy finanse) domu kultury.
środa, 25 stycznia 2012
miganie
Sesja zbliża się wielkimi krokami. Dawno tak nie czekałam na przerwę. Po powrocie z Toronto od razu wpadłam w wir dydaktyczno-organizacyjny. Potrzebna mi chwila oddechu na dokończenie kilku zaczętych artykułów... i zaczęcie następnych.
Z ciekawostek i nowości: chodzę na kurs języka migowego! To faza przygotowawcza do mojego projektu badawczego pod roboczym, ogólnym tytułem "Głusi a technologia". Temat jest bardzo ogólny, bo jeszcze do końca nie wiem jak rozumieć (zawęzić) głuchych, problem mam też z selekcją technologii. Mimo to mam strasznie dużo zapału do tego projektu, pomysły kotłują mi się w głowie i mam nadzieję, ze ktoś (NCN) zechce za ich realizację zapłacić. Póki co uczęszczam na kurs migowego, któy rozgrywa się w bardzo przyjemnych i przyjaznych okolicznościach i niewielkiej grupie.
Nauka języka migowego nie jest łatwa, choć sam język jest bardzo prosty. Nie da się zapisywać nowych znaków, jak w przypadku innych języków. Wszystkie nowe elementy trzeba przyswajać na pamięć. Ja lubię mieć wszystko napisane i pozakreślane kolorowymi pisakami (tak, jestem akcydensowym fetyszystą), więc to dla mnie nieco niekomfortowe. Prowadząca wpadła na fajny pomysł - nagrywa nam na CD wszystkie znaki i zwroty, jakie przerabialiśmy na danej lekcji. To pomaga.
Ponieważ dosyć długo szukałam kogoś, kto by mnie uczył w międzyczasie zaczęłam sama uczyć się znaków z sieci. Dla wszystkich potencjalnie zainteresowanych nauką języka migowego online: pamiętajcie o kwestii lustrzanego odbicia:)Jak zaczęłam migać prowadząca pytała czy jestem leworęczna:)
Bardzo zależało mi na naukce PJM czyli Polskiego Języka Migowego, a nie SJM czyli Systemu Językowo-Migowego. Pierwszy z nich jest językiem "ludowym" używanym przez głuchych w komunikacji, drugi zaś jest sztucznym językiem nauczanym na kursach. Planuję badania etno- i netnograficzne wśród głuchych, więc zależało mi na nauce języka który faktycznie znają, tym bardziej, ze wielu głuchych (a szczególnie Głuchych, czyli kulturowo głuchych) programowo nie lubi SJM i nie komunikuje się w tym języku. Wiedziałam więc, że potrzebuje języka naturalnego, "ludowego", ale trudno mi było wyobrazić sobie czym PJM i SJM się różnią. I teraz wiem :) SJM jest próbą przeniesienia języka polskiego na język migowy. Zachowuje polskią składnie, zwroty... Np. Chcąc zapytać "Jak się czujesz?" trzeba zamigać wszystkie trzy elementy: zaimek pytający, partykułę zwrotną i czasownik. Tymczasem w PJM mozna o to zapytać jednym znakiem określającym czucie, odczuwanie. Tutaj pytanie sygnalizujemy mimiką twarzy. W ogóle twarz jest bardzo istotnym elementem znaczącym w komunikacji migowej (przynajmniej w PJM) i kolosalna część komunikatu przekazywana jest tym kanałem. To dla mnie pewien problem, nie jestem "mimicznym" typem człowieka:)
Kolejna kwestia: miganie nie jest uniwersalne. Głusi migają różnie. Te same znaki funkcjonują w różnych wariantach, migane są w różny sposób. To trochę jak z ręcznym charakterem pisma, który po niektórych trudno odczytać.
No i na koniec mała obawa: PJM to - jak sądzę - bardzo prosty język, o deskryptywnym charakterze. Mam nadzieję, że uda mi się przeprowadzić w nim etnograficzne wywiady dotyczące dosyć abstrakcyjnych kwestii... Będę musiała przemyśleć mechanizmy rejestracji wywiadów. Tu dyktafon na nic się nie zda. Zapewne bedę musiała je nagrywać kamerą. Na pewno będę wspomagać sie polskim językiem pisanym, jako pomocniczym - jak uwzględnić takie notatki w zapisie z wywiadu, żeby potem zapis wideo i notatki były spójne? Do przemyślenia.
Mam strasznie dużo zapału i chęci do nauki. Jest dobrze:)
Z ciekawostek i nowości: chodzę na kurs języka migowego! To faza przygotowawcza do mojego projektu badawczego pod roboczym, ogólnym tytułem "Głusi a technologia". Temat jest bardzo ogólny, bo jeszcze do końca nie wiem jak rozumieć (zawęzić) głuchych, problem mam też z selekcją technologii. Mimo to mam strasznie dużo zapału do tego projektu, pomysły kotłują mi się w głowie i mam nadzieję, ze ktoś (NCN) zechce za ich realizację zapłacić. Póki co uczęszczam na kurs migowego, któy rozgrywa się w bardzo przyjemnych i przyjaznych okolicznościach i niewielkiej grupie.
Nauka języka migowego nie jest łatwa, choć sam język jest bardzo prosty. Nie da się zapisywać nowych znaków, jak w przypadku innych języków. Wszystkie nowe elementy trzeba przyswajać na pamięć. Ja lubię mieć wszystko napisane i pozakreślane kolorowymi pisakami (tak, jestem akcydensowym fetyszystą), więc to dla mnie nieco niekomfortowe. Prowadząca wpadła na fajny pomysł - nagrywa nam na CD wszystkie znaki i zwroty, jakie przerabialiśmy na danej lekcji. To pomaga.
Ponieważ dosyć długo szukałam kogoś, kto by mnie uczył w międzyczasie zaczęłam sama uczyć się znaków z sieci. Dla wszystkich potencjalnie zainteresowanych nauką języka migowego online: pamiętajcie o kwestii lustrzanego odbicia:)Jak zaczęłam migać prowadząca pytała czy jestem leworęczna:)
Bardzo zależało mi na naukce PJM czyli Polskiego Języka Migowego, a nie SJM czyli Systemu Językowo-Migowego. Pierwszy z nich jest językiem "ludowym" używanym przez głuchych w komunikacji, drugi zaś jest sztucznym językiem nauczanym na kursach. Planuję badania etno- i netnograficzne wśród głuchych, więc zależało mi na nauce języka który faktycznie znają, tym bardziej, ze wielu głuchych (a szczególnie Głuchych, czyli kulturowo głuchych) programowo nie lubi SJM i nie komunikuje się w tym języku. Wiedziałam więc, że potrzebuje języka naturalnego, "ludowego", ale trudno mi było wyobrazić sobie czym PJM i SJM się różnią. I teraz wiem :) SJM jest próbą przeniesienia języka polskiego na język migowy. Zachowuje polskią składnie, zwroty... Np. Chcąc zapytać "Jak się czujesz?" trzeba zamigać wszystkie trzy elementy: zaimek pytający, partykułę zwrotną i czasownik. Tymczasem w PJM mozna o to zapytać jednym znakiem określającym czucie, odczuwanie. Tutaj pytanie sygnalizujemy mimiką twarzy. W ogóle twarz jest bardzo istotnym elementem znaczącym w komunikacji migowej (przynajmniej w PJM) i kolosalna część komunikatu przekazywana jest tym kanałem. To dla mnie pewien problem, nie jestem "mimicznym" typem człowieka:)
Kolejna kwestia: miganie nie jest uniwersalne. Głusi migają różnie. Te same znaki funkcjonują w różnych wariantach, migane są w różny sposób. To trochę jak z ręcznym charakterem pisma, który po niektórych trudno odczytać.
No i na koniec mała obawa: PJM to - jak sądzę - bardzo prosty język, o deskryptywnym charakterze. Mam nadzieję, że uda mi się przeprowadzić w nim etnograficzne wywiady dotyczące dosyć abstrakcyjnych kwestii... Będę musiała przemyśleć mechanizmy rejestracji wywiadów. Tu dyktafon na nic się nie zda. Zapewne bedę musiała je nagrywać kamerą. Na pewno będę wspomagać sie polskim językiem pisanym, jako pomocniczym - jak uwzględnić takie notatki w zapisie z wywiadu, żeby potem zapis wideo i notatki były spójne? Do przemyślenia.
Mam strasznie dużo zapału i chęci do nauki. Jest dobrze:)
sobota, 22 października 2011
przed odlotem
Wzorem dzikiego ptactwa postanowiłam odlecieć na zimę (a przynajmniej jej początek) do innego kraju - niestety będzie on też zimę rozpoczynał. No trudno, jak to mówią grass is alweys greener on the other side, więc liczę na to, że listopad jest znośniejszy w Toronto :]
Oczywiście wszystkie wyjazdowe załatwienia zostawiłam na ostatni moment, więc nadchodzący tydzień będzie bardzo pracowity. Na szczęście udało mi się zmobilizować na tyle, że wniosek wyjazdowy zorganizowałam wcześniej. Z doświadczenia własnego i znajomych wiem, że ujarzmienie tego biurokratycznego zamieszania trwa dłuugo i jest stresogenne. Tym razem poszło jednak sprawnie (2 dni!!) i wymagało jedynokrotnych (!) wizyt w:
-sekretariacie instytutu
- dziekanacie finansowym
- dziekanacie właściwym
-biurze współpracy międzynarodowej.
Po drodze musiałam wypełnić tylko jeden (!) dodatkowy formularz, a wniosek mój skserowano tylko jeden raz. Uważam to za sukces. Oczywiście pieniędzy na wyjazd nie dostanę na konto. Pod tym względem UJ nadal stoi raczej po stronie tradycji niż innowacji. Będę całą wyjazdową fortunę nosiła w skarpecie:)
Z budujących naukowo wieści zakończyłam dziś fazę rozeznawania terenu, wyczajania gruntu, ogólnego oriwntowania się i zaczęłam fazę faktycznego zbierania i porządkowania danych. Jestem po prawie całodziennej lekturze, kodowaniu i porządkowaniu zawartości pewnego forum. Słowem - ruszyło. Nawiasem mówiąc postanowiłam cały czas - wzorem klasyków - prowadzić dziennik z badań e-terenowych.
A na deser kilka zdjęć z kampusu by night (często zdarza mi się wychodzić i gasić swiatło). Nawiasem mówiąc wychodząc późno, kiedy "nikogo już nie ma" można zauważyć bardzo ciekawe akcję, jak np. dziewczyny grające na korytarzu w babingtona w budynku obok:)
Oczywiście wszystkie wyjazdowe załatwienia zostawiłam na ostatni moment, więc nadchodzący tydzień będzie bardzo pracowity. Na szczęście udało mi się zmobilizować na tyle, że wniosek wyjazdowy zorganizowałam wcześniej. Z doświadczenia własnego i znajomych wiem, że ujarzmienie tego biurokratycznego zamieszania trwa dłuugo i jest stresogenne. Tym razem poszło jednak sprawnie (2 dni!!) i wymagało jedynokrotnych (!) wizyt w:
-sekretariacie instytutu
- dziekanacie finansowym
- dziekanacie właściwym
-biurze współpracy międzynarodowej.
Po drodze musiałam wypełnić tylko jeden (!) dodatkowy formularz, a wniosek mój skserowano tylko jeden raz. Uważam to za sukces. Oczywiście pieniędzy na wyjazd nie dostanę na konto. Pod tym względem UJ nadal stoi raczej po stronie tradycji niż innowacji. Będę całą wyjazdową fortunę nosiła w skarpecie:)
Z budujących naukowo wieści zakończyłam dziś fazę rozeznawania terenu, wyczajania gruntu, ogólnego oriwntowania się i zaczęłam fazę faktycznego zbierania i porządkowania danych. Jestem po prawie całodziennej lekturze, kodowaniu i porządkowaniu zawartości pewnego forum. Słowem - ruszyło. Nawiasem mówiąc postanowiłam cały czas - wzorem klasyków - prowadzić dziennik z badań e-terenowych.
A na deser kilka zdjęć z kampusu by night (często zdarza mi się wychodzić i gasić swiatło). Nawiasem mówiąc wychodząc późno, kiedy "nikogo już nie ma" można zauważyć bardzo ciekawe akcję, jak np. dziewczyny grające na korytarzu w babingtona w budynku obok:)
sobota, 17 września 2011
powakacyjnie
Część wakacji minęła względnie spokojnie i stacjonarnie pod znakiem rekrutacji na filmoznawstwo oraz panicznego pisania zaległych tekstów. Nie wiem czemu, ale moje teksty zawsze są zaległe, jak bym sobie nie obiecywała, że tym razem zbiorę się wcześniej i skończę w terminie (ba! czasami obiecuję sobie skończyć przed deadlinem) zawsze kończy się tak samo - na błagalnych mailach o cierpliwość i jeszcze 3 dni. Jakie macie na to sposoby? Najgorsze jest to, że kiedyś tak nie miałam - ale już nie pamiętam, co robiłam, żeby terminowo kończyć pisanie...To musiało być dawno.
Druga część wakacji miała charakter nomadyczny. Z dwoma wyczynowymi koleżankami przemierzyłam część Francji (zamki nad Loarą, Bretania i ociupinka Nromandii) na rowerach. Turystyka rowerowa przewyższa moim zdaniem wszystkie inne. Daje o wiele większe możliwości poznania terenu niż samochód i to na wszystkich poziomach od zabytków, przez ludzi (o ile zna się język) po takie zwykłe włóczenie się po lokalnych zakątkach. Jednocześnie jest bardziej dynamiczna niż wędrowanie piesze, łatwiej i więcej można zobaczyć, nie tracąc jednak kontaktu z "terenem". Wszystkie dotychczasowe rowerowe eskapady taki miały właśnie swobodny i nastawiony na "bycie tam" charakter. Tym razem jednak chyba rozminęłam się z resztą drużyny w oczekiwaniach - a może to kwestia mojej niewyczynowości. W każdym razie bardziej niż celebracja miejsca odbywała się celebracja liczby przejechanych kilometrów i ważne było by jechać dużo. No ale trzeba powiedzieć, że dzięki temu udało się nam pokonać trasę, którą zwieńczyła wizyta w Mont St. Michel - miejscu, które zrobiło na mnie kolosalne wrażenie.
Mont St. Michel jest miejscem niezwykłym przez swoje położenie, architektoniczny rozmach i aranżację, która w znakomity sposób wydobywa dawne funkcje klasztornych sal, ich klimat, akustykę. Przy niemal totalnym skomercjalizowaniu tego miejsca, jednak broni się ono niezwykle działając na wyobraźnię i emocje. Miejsce to jest szczególnie ciekawe także dlatego, że jest dowodem na prawdziwość tezy o symulakarach Baudrillarda :) Zwiedzając opactwo trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ono "jak z filmu". Nieustannie miałam poczucie funkcjonowania w przestrzeni gdzieś między Imieniem róży a Władcą pierścieni - z resztą właśnie na Mont St. Michel mieli opierać się scenografowie Powrotu króla generując Minas Tirith. Niemal cały zakres referencji uruchamiany przez to miejsce ma charakter wirtualny, odnosi się do tekstów kultury, do doświadczeń czytelniczych i filmowych. No i te pływy!
I na podsumowanie najważniejsza nauka, jaką wyniosłam z tej podróży: nie latajcie samolotem z rowerem! Poziom stresu, wysiłku logistycznego i fizycznego, jakie trzeba w to włożyć jest zbyt wielki.
Druga część wakacji miała charakter nomadyczny. Z dwoma wyczynowymi koleżankami przemierzyłam część Francji (zamki nad Loarą, Bretania i ociupinka Nromandii) na rowerach. Turystyka rowerowa przewyższa moim zdaniem wszystkie inne. Daje o wiele większe możliwości poznania terenu niż samochód i to na wszystkich poziomach od zabytków, przez ludzi (o ile zna się język) po takie zwykłe włóczenie się po lokalnych zakątkach. Jednocześnie jest bardziej dynamiczna niż wędrowanie piesze, łatwiej i więcej można zobaczyć, nie tracąc jednak kontaktu z "terenem". Wszystkie dotychczasowe rowerowe eskapady taki miały właśnie swobodny i nastawiony na "bycie tam" charakter. Tym razem jednak chyba rozminęłam się z resztą drużyny w oczekiwaniach - a może to kwestia mojej niewyczynowości. W każdym razie bardziej niż celebracja miejsca odbywała się celebracja liczby przejechanych kilometrów i ważne było by jechać dużo. No ale trzeba powiedzieć, że dzięki temu udało się nam pokonać trasę, którą zwieńczyła wizyta w Mont St. Michel - miejscu, które zrobiło na mnie kolosalne wrażenie.
Mont St. Michel jest miejscem niezwykłym przez swoje położenie, architektoniczny rozmach i aranżację, która w znakomity sposób wydobywa dawne funkcje klasztornych sal, ich klimat, akustykę. Przy niemal totalnym skomercjalizowaniu tego miejsca, jednak broni się ono niezwykle działając na wyobraźnię i emocje. Miejsce to jest szczególnie ciekawe także dlatego, że jest dowodem na prawdziwość tezy o symulakarach Baudrillarda :) Zwiedzając opactwo trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ono "jak z filmu". Nieustannie miałam poczucie funkcjonowania w przestrzeni gdzieś między Imieniem róży a Władcą pierścieni - z resztą właśnie na Mont St. Michel mieli opierać się scenografowie Powrotu króla generując Minas Tirith. Niemal cały zakres referencji uruchamiany przez to miejsce ma charakter wirtualny, odnosi się do tekstów kultury, do doświadczeń czytelniczych i filmowych. No i te pływy!
I na podsumowanie najważniejsza nauka, jaką wyniosłam z tej podróży: nie latajcie samolotem z rowerem! Poziom stresu, wysiłku logistycznego i fizycznego, jakie trzeba w to włożyć jest zbyt wielki.
poniedziałek, 4 lipca 2011
Dwa istotne elementy
Pierwszy istotny element: The Killing.
The Killing, 2010, para głównych bohaterów
Ku mojemu zdziwieniu spodobał mi się serial sensacyjny. Myślałam, że znoszę tylko seriale o dziwach i potworach. 24 godziny – wytrzymałam 45 sekund pierwszego odcinka, wszystkie CSI, Kości itp. – nie trawię, ale The Killing pochłonęłam w 2 dni (tak, miewam serialowe ciągi). Bardzo czuć w nim nordycko-mroczno-pochmurno-bagienny posmak pierwowzoru – duńskiego serialu o bardzo skandynawsko brzmiącym tytule Forbrydelsen. Nie to, żebym widziała ów duński serial, jednak ogólny „północny” klimat jest wyczuwalny od pierwszych chwil, to zapewne taki pop nornic kit, na który składają się: deszcz, mżawka, kapuśniaczek (ogólnie długotrwałe opady o zmiennej intensywności), bohaterka w swetrach (dużo swetrów) o wyjątkowo mokrej i bladej urodzie. Intryga dotyczy zabójstwa licealistki i dochodzenie, które odkrywa coraz więcej tajemnic ofiary, ale i osób z jej otoczenia, kolejno obciążanych podejrzeniem o zbrodnie. Serial jest wręcz liryczny (o ile formuła serialu i to sensacyjnego pozwala na liryzm), duże wrażenie robi scena (w bodaj pierwszym odcinku) identyfikacji zwłok dziewczyny przez rodziców – przygotowania ciała, woda kapiąca z włosów denatki – to rusza. Dyskusja wokół serialu dotyczy przede wszystkim łamiącego standardy cliffhangera, który rozwiązanie zagadki i odpowiedź na pytanie „kto zabił?” zostawia na kolejny sezon. Ryzykowne posunięcie i nie sąd zęby inni producenci poszli w tym kierunku (tym bardziej, że wersja duńska po bożemu ujawnia zabójcę na końcu serii – dlatego też Patrycja W. już ją ogląda i mam nadzieję poinformuje mnie accordingly).
Drugi istotny element to urocza wycieczka do Wiednia z Asią W. Asia MUSIAŁA zobaczyć wystawę synth-ethic, która właśnie się kończyła. Pojechałyśmy więc na jeden dzień by zaznać kultury w habsburskiej centrali. Po nocy w autobusie spacerze do centrum oraz kawie i ciachy w Aidzie udałyśmy się do Narrentrum, Muzeum Anatomii i Patologii, które zwiedzić chciałyśmy przy okazji w związku z naszym projektem dydaktycznym. Muzeum okazało się nie spełniając naszych (wcale niewygórowanych oczekiwań). Nie było tam potwornych ciał zanurzonych w słojach z formaliną, ani zasuszonych dziwacznych organizmów, odbiegających od normy mutantów. Była raczej historia farmacji i gipsowe wizualizacje genitaliów zmienionych syfilisem. Słowem nic ciekawego.
Sama wystawa synth-ethic (co nie bez znaczenia prezentowana w murach Muzeum Historii Naturalnej) zrobiła na mnie dobre wrażenie. Może dlatego, ze dobrze reaguje na alchemiczne klimaty – a taka właśnie wydała mi się atmosfera wystawy, a szczególnie idea stworzenie/odtworzenia życia. Więcej o wystawie tutaj. Nie jestem nawykła do takich ekspozycji i najbardziej chyba spodobał mi się ich procesualny charakter. To ciekawa dla mnie sytuacja w której sercem projektu – i tym, co można obserwować – jest raczej pomysł i putenie niż Dzieło (rozumiane jako artefakt czy nawet działanie).
Asia W. i słoń:
Narrenturn, gdzie oniegdaj znajodował się szpital dla obłąkanych - wspaniałe, a moim zdaniem niewykorzystane w pełni miejsce ekspozycji straszydeł:
Asia W. oddaje hołd
W osobnym wpisie doniosę o innej zobaczonej tego samego dnia w Kunsthalle wystawie Weltraum o 20-wiecznych marzeniach związanych z kosmosem.
The Killing, 2010, para głównych bohaterów
Ku mojemu zdziwieniu spodobał mi się serial sensacyjny. Myślałam, że znoszę tylko seriale o dziwach i potworach. 24 godziny – wytrzymałam 45 sekund pierwszego odcinka, wszystkie CSI, Kości itp. – nie trawię, ale The Killing pochłonęłam w 2 dni (tak, miewam serialowe ciągi). Bardzo czuć w nim nordycko-mroczno-pochmurno-bagienny posmak pierwowzoru – duńskiego serialu o bardzo skandynawsko brzmiącym tytule Forbrydelsen. Nie to, żebym widziała ów duński serial, jednak ogólny „północny” klimat jest wyczuwalny od pierwszych chwil, to zapewne taki pop nornic kit, na który składają się: deszcz, mżawka, kapuśniaczek (ogólnie długotrwałe opady o zmiennej intensywności), bohaterka w swetrach (dużo swetrów) o wyjątkowo mokrej i bladej urodzie. Intryga dotyczy zabójstwa licealistki i dochodzenie, które odkrywa coraz więcej tajemnic ofiary, ale i osób z jej otoczenia, kolejno obciążanych podejrzeniem o zbrodnie. Serial jest wręcz liryczny (o ile formuła serialu i to sensacyjnego pozwala na liryzm), duże wrażenie robi scena (w bodaj pierwszym odcinku) identyfikacji zwłok dziewczyny przez rodziców – przygotowania ciała, woda kapiąca z włosów denatki – to rusza. Dyskusja wokół serialu dotyczy przede wszystkim łamiącego standardy cliffhangera, który rozwiązanie zagadki i odpowiedź na pytanie „kto zabił?” zostawia na kolejny sezon. Ryzykowne posunięcie i nie sąd zęby inni producenci poszli w tym kierunku (tym bardziej, że wersja duńska po bożemu ujawnia zabójcę na końcu serii – dlatego też Patrycja W. już ją ogląda i mam nadzieję poinformuje mnie accordingly).
Drugi istotny element to urocza wycieczka do Wiednia z Asią W. Asia MUSIAŁA zobaczyć wystawę synth-ethic, która właśnie się kończyła. Pojechałyśmy więc na jeden dzień by zaznać kultury w habsburskiej centrali. Po nocy w autobusie spacerze do centrum oraz kawie i ciachy w Aidzie udałyśmy się do Narrentrum, Muzeum Anatomii i Patologii, które zwiedzić chciałyśmy przy okazji w związku z naszym projektem dydaktycznym. Muzeum okazało się nie spełniając naszych (wcale niewygórowanych oczekiwań). Nie było tam potwornych ciał zanurzonych w słojach z formaliną, ani zasuszonych dziwacznych organizmów, odbiegających od normy mutantów. Była raczej historia farmacji i gipsowe wizualizacje genitaliów zmienionych syfilisem. Słowem nic ciekawego.
Sama wystawa synth-ethic (co nie bez znaczenia prezentowana w murach Muzeum Historii Naturalnej) zrobiła na mnie dobre wrażenie. Może dlatego, ze dobrze reaguje na alchemiczne klimaty – a taka właśnie wydała mi się atmosfera wystawy, a szczególnie idea stworzenie/odtworzenia życia. Więcej o wystawie tutaj. Nie jestem nawykła do takich ekspozycji i najbardziej chyba spodobał mi się ich procesualny charakter. To ciekawa dla mnie sytuacja w której sercem projektu – i tym, co można obserwować – jest raczej pomysł i putenie niż Dzieło (rozumiane jako artefakt czy nawet działanie).
Asia W. i słoń:
Narrenturn, gdzie oniegdaj znajodował się szpital dla obłąkanych - wspaniałe, a moim zdaniem niewykorzystane w pełni miejsce ekspozycji straszydeł:
Asia W. oddaje hołd
W osobnym wpisie doniosę o innej zobaczonej tego samego dnia w Kunsthalle wystawie Weltraum o 20-wiecznych marzeniach związanych z kosmosem.
czwartek, 30 czerwca 2011
reaktywacja-prokrastynacja
Mam na najbliższy czas całkiem sporą ilość działań do wykonania, dlatego (jako że już posprzątałam mieszkanie*, zrobiłam obiad i zakupy, przeczytałam wpisy na wszystkich znajomych blogach i oglądnęłam najnowsze filmiki z tsunami i gadającymi zwierzętami na YT) postanowiłam odswieżyć nieco ten zmurszały już blog :)
Uważam, że prokrastynacja jest działaniem skrajnie racjonalnym, nastawionym na intensyfikacje efektów ponieważ sprawia, że ostatecznie pracuje się pod dużą presją (czasu i wszystkiego). Normalnie na poziomie jawnym człowiek chce pracować powoli, dokładnie i na spokojnie - to wynik opresji społecznej, przedstawiającej pracę mrówczą, regularną i systematyczną, jako bardziej higieniczną, zdrową i w ogóle normatywną. Nasza potrzeba pracy dzikiej, skokowej i na wczoraj jest z nas wypierana, sublimowana właśnie przez zbawienny mechanizm prokrastynacji.
Tak to widzę :->
* w czasie tej aktywności miotła wypadła mi przez okno :|
Uważam, że prokrastynacja jest działaniem skrajnie racjonalnym, nastawionym na intensyfikacje efektów ponieważ sprawia, że ostatecznie pracuje się pod dużą presją (czasu i wszystkiego). Normalnie na poziomie jawnym człowiek chce pracować powoli, dokładnie i na spokojnie - to wynik opresji społecznej, przedstawiającej pracę mrówczą, regularną i systematyczną, jako bardziej higieniczną, zdrową i w ogóle normatywną. Nasza potrzeba pracy dzikiej, skokowej i na wczoraj jest z nas wypierana, sublimowana właśnie przez zbawienny mechanizm prokrastynacji.
Tak to widzę :->
* w czasie tej aktywności miotła wypadła mi przez okno :|
Subskrybuj:
Posty (Atom)