Pierwszy istotny element: The Killing.
The Killing, 2010, para głównych bohaterów
Ku mojemu zdziwieniu spodobał mi się serial sensacyjny. Myślałam, że znoszę tylko seriale o dziwach i potworach. 24 godziny – wytrzymałam 45 sekund pierwszego odcinka, wszystkie CSI, Kości itp. – nie trawię, ale The Killing pochłonęłam w 2 dni (tak, miewam serialowe ciągi). Bardzo czuć w nim nordycko-mroczno-pochmurno-bagienny posmak pierwowzoru – duńskiego serialu o bardzo skandynawsko brzmiącym tytule Forbrydelsen. Nie to, żebym widziała ów duński serial, jednak ogólny „północny” klimat jest wyczuwalny od pierwszych chwil, to zapewne taki pop nornic kit, na który składają się: deszcz, mżawka, kapuśniaczek (ogólnie długotrwałe opady o zmiennej intensywności), bohaterka w swetrach (dużo swetrów) o wyjątkowo mokrej i bladej urodzie. Intryga dotyczy zabójstwa licealistki i dochodzenie, które odkrywa coraz więcej tajemnic ofiary, ale i osób z jej otoczenia, kolejno obciążanych podejrzeniem o zbrodnie. Serial jest wręcz liryczny (o ile formuła serialu i to sensacyjnego pozwala na liryzm), duże wrażenie robi scena (w bodaj pierwszym odcinku) identyfikacji zwłok dziewczyny przez rodziców – przygotowania ciała, woda kapiąca z włosów denatki – to rusza. Dyskusja wokół serialu dotyczy przede wszystkim łamiącego standardy cliffhangera, który rozwiązanie zagadki i odpowiedź na pytanie „kto zabił?” zostawia na kolejny sezon. Ryzykowne posunięcie i nie sąd zęby inni producenci poszli w tym kierunku (tym bardziej, że wersja duńska po bożemu ujawnia zabójcę na końcu serii – dlatego też Patrycja W. już ją ogląda i mam nadzieję poinformuje mnie accordingly).
Drugi istotny element to urocza wycieczka do Wiednia z Asią W. Asia MUSIAŁA zobaczyć wystawę synth-ethic, która właśnie się kończyła. Pojechałyśmy więc na jeden dzień by zaznać kultury w habsburskiej centrali. Po nocy w autobusie spacerze do centrum oraz kawie i ciachy w Aidzie udałyśmy się do Narrentrum, Muzeum Anatomii i Patologii, które zwiedzić chciałyśmy przy okazji w związku z naszym projektem dydaktycznym. Muzeum okazało się nie spełniając naszych (wcale niewygórowanych oczekiwań). Nie było tam potwornych ciał zanurzonych w słojach z formaliną, ani zasuszonych dziwacznych organizmów, odbiegających od normy mutantów. Była raczej historia farmacji i gipsowe wizualizacje genitaliów zmienionych syfilisem. Słowem nic ciekawego.
Sama wystawa synth-ethic (co nie bez znaczenia prezentowana w murach Muzeum Historii Naturalnej) zrobiła na mnie dobre wrażenie. Może dlatego, ze dobrze reaguje na alchemiczne klimaty – a taka właśnie wydała mi się atmosfera wystawy, a szczególnie idea stworzenie/odtworzenia życia. Więcej o wystawie tutaj. Nie jestem nawykła do takich ekspozycji i najbardziej chyba spodobał mi się ich procesualny charakter. To ciekawa dla mnie sytuacja w której sercem projektu – i tym, co można obserwować – jest raczej pomysł i putenie niż Dzieło (rozumiane jako artefakt czy nawet działanie).
Asia W. i słoń:
Narrenturn, gdzie oniegdaj znajodował się szpital dla obłąkanych - wspaniałe, a moim zdaniem niewykorzystane w pełni miejsce ekspozycji straszydeł:
Asia W. oddaje hołd
W osobnym wpisie doniosę o innej zobaczonej tego samego dnia w Kunsthalle wystawie Weltraum o 20-wiecznych marzeniach związanych z kosmosem.